Podróżowanie w czasie pandemii stało się nie tylko bardzo
utrudnione, ale jest to ogromne wyzwanie.Sprawdzanie gdzie można pojechać, czym pojechać, czy trzeba robić testy,
czy jest kwarantanna naprawdę zawrotu głowy można by dostać przy planowaniu
czegokolwiek. Ponieważ to lato stanęło mówiąc dosłownie w kraju i co najdalej w
Europie nie pozostało nic innego jak postawić na samochód i niedalekie
kierunki.
Pierwszym takim kierunkiem była nasza sąsiednia Litwa. Dawno
mnie nie było u naszych sąsiadów a kiedyś moi rodzice regularnie odwiedzali
Druskienniki zabierając nas czasem ze sobą.
I właśnie od tej miejscowości zaczęła się nasza podróż. W
Druskiennikach wzięliśmy nocleg na dwa
dni i zaczęliśmy krótkie zwiedzanie znajomych kątów. Jest to miejscowość, która przez lata bardzo
ewoluowała. Mamy tu wiele „sportowych” atrakcji. Dla amatorów wodnych atrakcji
jest Aquapark, rowerki wodne na
jeziorze. Sporty zimowe? Czemu nie. Został tu wybudowany kryty stok narciarski i kolejka linowa która
cię do niego zabierze z samego centrum miasta. Hmmm, a może by się trochę
powspinać? Też znajdzie się park linowy. No nie wspomnę o rowerowych trasach po
lesie. Tak więc można wypocząć również aktywnie.
Nie zapominajmy, że Druskienniki to największe, najnowocześniejsze klimatyczne i
balneologiczne uzdrowisko na Litwie jak i w całej Europie. Mamy tu
źródła mineralne, pokłady borowiny i
liczne sanatoria z centrum balneologicznym.
To dzięki dekretowi króla Polski
Stanisława Augusta Poniatowskiego z 1794 roku miasto otrzymało status
miejscowości leczniczej. Warto też wspomnieć o Józefie Piłsudskim, który odwiedził razem z rodziną Druskienniki w 1924 roku.
Zamieszkali w bardzo skromnym domku gdzie kończył pisać swoją książkę pt: „Rok 1920” Przytrafiła się też Piłsudskiemu
choroba, ale opieka lekarska i uzdrowiskowe właściwości miasta przyczyniły się
do spopularyzowania Druskiennik a sam Piłsudski otrzymał w 1928 roku honorowe
obywatelstwo miasta.My tym razem nie korzystaliśmy z żadnych sanatoriów czy masaży. Zrobiliśmy
sobie objazd i spacer po miasteczku, wjechaliśmy kolejką zobaczyć stok,
odwiedziliśmy muzeum stalinizmu w małej miejscowości Grutas ok. 8km od
Druskiennik i pozjeżdżaliśmy na zjeżdżalniach w Aquaparku. Oczywiście
obowiązkowo chłodnik i cepeliny w restauracji Nad Niemnem, oraz zupa chilli i
pizza w kolejnej popularnej knajpie Sycylia.
Z Druskiennik zrobiliśmy sobie wypad do Wilna. Przyznaję, że
byłam w stolicy Litwy raz za czasów
liceum. Przyjechałyśmy tu z dziewczynami ze szkolnego chóru na festiwal kultury
polonijnej. Trochę lat upłynęło od tego czasu. Wilno to Ostra Brama, od której zaczyna się
zwiedzanie. Nasze przyznaje było bardzo utrudnione tego dnia bo co chwilę padał
deszcz. Tak więc chroniliśmy się w Kościołach gdy zaczynało padać, a że w
Wilnie jest ich 40 to nie było dużego problemu. Najsłynniejszy to Św. Piotra i
Pawła na Antokolu. Ze starówki przenieśliśmy się na nasz piękny polski cmentarz
na Rossie, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Tyle pięknych i starych
pomników i to położenie na wzgórzu. Piękny i nostalgiczny.Na koniec wdrapaliśmy
się na basztę Giedymina popatrzeć na panoramę miasta. Z jednej strony widać
Wilno modernistyczne a z drugiej to
starodawne.
Wracając ze stolicy
Litwy zatrzymaliśmy się w Trokach zwiedzić zamek. Pochodzi on z przełomu XIV i
XV wieku, jednak liczne najazdy Krzyżaków mocno zrujnowały zamek i został on w
dość znacznej części zrekonstruowany na początku XX wieku. Jego inicjatorem był
wielki kląże litewski Kiejstut oraz jego syn Witold, który dobudował na wyspie
drugi zamek – warownie w latach 1404- 1408, stanowiący wsparcie dla
pierwszego znajdującego się na półwyspie.Zamek można było zwiedzać ale mój
dziwny lęk wyskości objawiający się w zależności od stromości schodów
uniemożliwił mi wejście na najwyższe piętro. Wstyd Jo. Wróciliśmy do Druskiennik
na ostatni nocleg, żeby na drugi dzień wyruszyć w stronę Kowna.
W drodze do Kowna zaliczyliśmy skansen w Rumszyszkach. Nie sądziłam, że ten skansen jest
taki duży. Na zwiedzanie trzeba sobie trochę czasu zarezerwować, myślę że
spokojnie 3h. Obiekty są porozrzucane w dość sporych odległościach od siebie.
Nie to co nasz skansen w Sierpcu. Osobiście bardzo mi się podobał, szczególnie
rekonstrukcja miasteczka z rynkiem oraz charakterystycznymi budynkami
usługowymi. Razem z moją mamą, bo reszta naszej brygady się rozdzieliła, zaczęłyśmy wchodzić po kolei do wszytkich budynków. I tak zamieniłam się w uczennicę w szkole, a potem w nauczycielkę i zrobiłam mamie krótką lekcję matematyki w czterech językach. Potem weszłyśmy do sklepu Grażyna, gdzie każda kobieta mogła się zaopatrzyć w materiały na piękne sukienki i nie tylko. W oknie wypatrzyłam sukieneczkę vintage dla mnie ale akurat nie było sprzedawcy w sklepie. No co za pech :-)
Nie obyło się też bez apteki, kościoła, poczty a nawet restaturacji. Usiadłyśmy sobie na ławce i zastanawiałyśmy się jak kiedyś żyło się w takim miejscu. Zapewne każdy każdego znał i wszelakie nowinki i plotki szybko krążyły po okolicy. Nie potrzebny internet i pudelek. Życie na pewno było spokojniejsze i monotonne, ale czy nasze życie w obecnych czasach jest lepsze? Pęd, stres, presja. Chyba wszystko w życiu ma swoje wady i zalety. Chciałabym móc wsiąść w taki wehikuł i zoaczyć jak było kiedyś. Obecne czasu nie raz mnie przygnębiają....Jedak jedźmy dalej do Kowna.
Kowno to drugie co do wielkości miasto na Litwie i dawna stolica kraju. Naszym punktem startowym był niewielki zamek, ktory został wzniesiony przez Krzyżaków w 1384 roku. Miał on stanowić dla nich bazę wypadową na Wilno i Troki. Było to również miejsce zborne w czasie najazdu Krzyżackiego na Litwę a w 1396 podpisano tu zawieszenie broni pomiędzy Krzyżakami a księciem Witoldem. W 1408 roku doszło tu do spotkania pomiędzy Ulrichem von Jungingenem, królem Polski Władysławem II Jagiełło oraz będący między nimi rozjemcą Witoldem. Kowno uzyskało w tym roku prawa miejskie.Spod Zamku ruszyliśmy w stronę rynku. Mieści się na nim ratusz i katedra a także sporo knajpek. Przypomina bardzo nasze znajome polskie rynki. Uliczny muzyk przykuł uwagę turystów i spacerowiczów urządzając mini koncert. Zeszliśmy trochę w bok aby zobaczyć Dom Perkuna, czyli gotycką kamienicę kupiecką zbudowaną w XVI wieku. Kamienica została później kupiona przez Jezuitów, którzy urządzili w niej kaplicę. Znacznie później bo w XIX wieku mieściła się tu szkoła i teatr do której uczęszczał Adam Mickiewicz. Od 1928 roku znowu jest własnością jezuitów, mieści się tu internat i Muzeum im. Adama Mickiewicza. Ze Starego Miasta zmierzamy w kierunku Nowego Miasta, którę połączone jest Aleją Wolności - deptakiem z kolorowymi kamienicami i knajpkami. Jako fanka kamienic i starówek byłam bardzo zadowolona.
Nasz ostani punkt na litewskiej trasie to portowe miasto Kłajpeda. I tu niestety aż tak dużo nie opowiem bo trafiliśmy akurat na Dni Morza i centralna część miasta była wyłączona z ruchu. Zaparkowanie graniczyło z cudem a ludzi zjechało się tyle, że zapomniałam że istnieje Covid i jakiekolwiek ograniczenia. Podczas naszej podróży Litwa nie była objęta żadnymi obostrzeniami czy maseczkami. Idąc za tłumem w kierunku morza przeszliśmy przez ichniejszą "starówkę" jeśłi mogę to tak nazwać. Dotarliśmy do placu teatralnego a ja sobie myślę czy są tu jakieś fajne kamienice? Co prawda był jakiś pomnik kobiety gdzie robiono sobie fotki, więc myślę..."Może też musimy, coś ważnego" A była to "nieśmiała Anusia" bohaterka z poetyckiego dzieła Simona Dacha, pieśni ludowej „Ännchen von Tharau”
Im dalej w stronę morza tym więcej ludzi. Trafiliśmy do zagłębia Food trucków i po degustacji jednego dania na "próbę" stwierdziliśmy zgodnie, że obiad to my oczywiście zjemy... ale w sieci Hesburger z daleka od tych tłumów. Nasz plan rejsu po morzu odpadł błyskawicznie i po pysznym zdrowym obiadku pojechalismy kilka kilometrow od Kłapejdy wypocząć na plaży. Miejscowość iście kurortowa, mnóstwo hotelów i pensjonatów. Bardzo zadbana i zielona. Dla odmiany na plaży było pusto i spokój. W końcu.... I tym plażowym akcentem i relaksem kolejnego dnia kończyliśmy nasz pobyt. Polecam, choć Kłajpeda mnie nie urzekła. Jak dla mnie nie jest to "must see". Ale to tylko moja subiektywna opinia.
Do następnego razu....
Buziaki,
Jo.
P.S Nie zapomnijcie o wideo z podróży, tam zobaczycie widoczki . ;-)
Werona pewnie większości kojarzy się z Romeo i Julią. Włochom chyba również i bardzo dobrze podłapali temat Szekspira. Oczywiście nie jeśli chodzi tu o wartości literackie a biznesowe. Jak zrobić coś z niczego
i jeszcze na tym zarobić? To się Włochom udało.
W Wenecji wsiadamy w pociąg aby się przekonać o co chodzi z tym słynnym love story i czym zaskoczy nas Werona. Po przyjeździe wsiadamy w autobus i jedziemy w kierunku największego placu miasta czyli Piazza Bra. Rozglądamy się dookoła, pierwsze co się rzuca w oczy to Arena a mi zaraz przypomina się ukochany Rzym.
Idziemy przed siebie, zaczynamy robić zdjęcia. Zaraz wypatruje tabliczkę z napisem Casa de Gulietta. Czyli idziemy w dobrym kierunku. Po drodze mijamy oczywiście ekskluzywne butiki, ale ciuszki mnie nie powaliły na kolana. Skręcamy w kolejną uliczkę i już wiem gdzie dalej należy iść widząc mały tłumik gromadzący się przed bramą. No dobra, czyli zmierzamy do "słynnego" balkonu za który każą sobie jeszcze słono płacić. 6 euro żeby wejść i cyknąć fotę w miejscu co to nie żaden dom Capuletti a Capello. No nie wierzę w to co widzę.
Prawda jest taka, że to wszystko wymyślona fikcja i ta przez Szekspira i ta przez Włochów. Żadna Julia na tym balkonie na prawdę nie stała, a Szekspir w ogóle nie był w Weronie. Gdyby było inaczej byłabym skłonna zrozumieć te tłumy i tych turystów co to płacą żeby sobie na jakiś tam balkon wejść i pomachać. No ale żeby było ciekawiej to już na dole stoi sobie Julia. Posągowa. Czeka na nas z wypiętą piersią. Kolejna historyjka wymyślona przez Włochów brzmi: jeśli położysz dłoń na prawą pierś Julii to spotkasz miłość. (pewnie wymyślili to pijąc wino i wcinając pizze a teraz pękają ze śmiechu patrząc na tych naiwniaków co te historyjki kupili). I żeby była jasność, ja na żaden balkon nie weszłam i cycka też nie macałam.
To nie koniec oczywiście "Juliowych" rewelacji. Wszędzie gift shopy z pamiątkami, kłódki serca i generalnie cały kramik związany z tym "słynnym" dziełem. A jako wisienka na torcie to ściany przy wejściowej bramie oblepione są karteczkami z miłosnymi wyznaniami, niektóre pisane na plastrach opatrunkowych. Jedno mnie totalnie wprawiło w osłupienie bo napisane było na otwartej i rozłożonej podpasce. Ludzka pomysłowość nie zna granic. Karteczki przyklejone były często na gumy do żucia. Przyznaje, że całość zbyt estetycznie nie wyglądała.
Skoro jesteśmy przy temacie Juli, działa w Weronie "Klub Julii" gdzie wolontariusze z całego świata odpowiadają na pozostawione listy. Próbowałyśmy zlokalizować to miejsce, ale chyba zmienili adres. Jednak najdziwniejszą dla mnie rzeczą jest rzekomy grób naszej bohaterki w byłym klasztorze benedyktyńskim. Jest oczywiście pusty i za ta pustkę trzeba zapłacić 4 euro. Gdyby ktoś miał ochotę.
Żeby nie zapomnieć o naszym Romeo to jego dom znajduje się kilometr dalej od ukochanej i jest własnością prywatną.
Opuszczamy to dziwne miejsce, Szekspirowskich bohaterów i podążamy przed siebie odkrywając kolejne place i zakątki Werony. Słynny plac Piazza delle Erbe czyli Plac Ziół jest dość zatłoczony turystami i straganami więc przechodzimy na spokojniejszy Piazza dei Signori. W końcu siadamy na chwilę odpocząć. Mój brzuszek podpowiada mi, że zbliża się czas na lody.
Wyczytałam o pewnej lodziarni nad rzeką Adyga i postanowiłam ją sprawdzić. Zmieniam buty na klapki i w drogę. Widok ludzi wcinających lody oznaczał, że chyba to miejsce na prawdę ma jakąś renomę. Ponte de Pietra bo tak się nazywa to ponoć najlepsza lodziarnia w Weronie. Jestem czasem sceptycznie nastawiona do lokali typu "najlepszy w mieście..." po tym jak "Najlepsza pizza w Rzymie" okazała się największą klapą jaką jadłam. Tutaj jednak przyznaje, lody były pyszne, obsługa super i nawet mogłam popróbować smaków zanim się zdecydowałam. U mnie to typowe, im większy wybór tym gorzej. Zaraz po kupnie lodów wszyscy siadają na ławkach zjeść i popatrzeć na rzekę.
Kiedy już się uraczyłyśmy, przyszła pora na kolejny punkt na trasie, czyli taras widokowy na zamku. Przechodzimy przez most Ponte Pietra i decydujemy się wjechać kolejką na górę za 1 euro i zejść piechotą na dół. Polecam taką opcję bo bardzo przyjemnie się schodziło. Zamek San Pietro był nieczynny dla zwiedzających, ale panorama Werony to była uczta dla moich oczu i mi zdecydowanie wystarczyła. Jak dla mnie obowiązkowe miejsce do zobaczenia. Gdzie tam jakiś balkon fikcyjnej Julii.
Reszta naszej trasy to był powrót i typowo włoski spacer, czyli maszerowanie swobodne uliczkami, przystanek na makaron i powrót na Piazza Bra. Pobyt zakończyłyśmy z mocnym uderzeniem.....Pioruna. Jak wróciłyśmy na stację zaczęło lać i grzmieć, kazano nam zmienić pociąg bo ten w którym siedziałyśmy gotowe do drogi doznał awarii (pewnie od pioruna) i przez to zmoczył nas deszcz jak biegłyśmy między peronami. Nic dodać, nic ująć. Wycieczka udana. Werona zaliczona. Warto tu przyjechać.
P.s Kto chce zakosztować trochę włoskiego klimatu i zerknąć na Weronę to polecam film "Listy do Julii"
Będąc w Wenecji i nie popłynąć na pobliskie wysepki to na prawdę wielka strata. Szczególnie jeśli chodzi o Burano, które spodobało mi się najbardziej. Tak kolorowego miejsca jeszcze nie widziałam. Rozpoczęłyśmy naszą małą wycieczkę dość późno bo po 14 . Niektórzy pomyślą, że straciłyśmy aż połowę dnia, ale my sobie starannie przekalkulowałyśmy to i owo. O tym później.
DLACZEGO MURANO TO WYSPA SZKŁA?
Pierwsza wysepka na naszej trasie to Murano, czyli wyspa kolorowego szkła. Wiele lat temu byłam tam po raz pierwszy z rodzicami, Niewiele pamiętam poza faktem, że oglądaliśmy jak się tworzy wyroby ze szkła i przywieźliśmy szklaną butelkę z gondolą w środku, która do tej pory stoi w salonie u rodziców.
Za czasów Republiki Weneckiej w 1291 roku cała szklana produkcja została przeniesiona na Murano w obawie przed pożarami, gdyż większość budynków weneckich była wtedy drewniana. Spacer po wyspie to głównie spacer wśród sklepów wypełnionych kolorowymi wyrobami. Ceny, hmmm różne. Raczej super tanich rzeczy bym się tam nie spodziewała. Ale my sobie mały souvenir sprawiłyśmy. W Palazzo Giustinian znajduje się muzeum szkła, można też poszukać jakiegoś warsztatu gdzie wyrabiają te cuda i spróbować podejrzeć.
W XVII wieku Józef Szymon Belloti, urdzony na wyspie Murano, został architektem dla Polskiego Króla. Wykonał wiele projektów a wśród nich znalazł się jego własny pałac nazwany na cześć Jego wyspy "Muranów". Wkrótce cała dzielnica
Po spacerku na Murano, próbujemy odnaleźć tramwaj wodny, który zawiezie nas na Burano. Okazało się to małym wyzwaniem, bo co kogo zapytałam to mówił co innego. W końcu przystojny kelner dogadał się ze mną po angielsku i wyjaśnij jak tam dopłynąć. Po drodze był jeszcze przystanek na wyspie Torcello, ale dla nas było już za późno i była to najmniej atrakcyjna dla mnie wyspa.
BURANO - DLACZEGO WSZYSTKIE DOMY SĄ KOLOROWE?
Świat kolorów przywitał nas na Burano. Co prawda przypłynęłyśmy dość późno, bo miasteczko sprawiało wrażenie opustoszałego. Dla mnie idealnie, mniej intruzów na zdjęciach i święty spokój.
Kiedy weszłyśmy na ląd od razu było czuć energię bijącą od kolorów. Ponoć legenda głosi, że ludność malowała swoje domy aby powracający rybacy mogli zobaczyć osadę poprzez otaczającą mgłę. Tradycja jest kultywowana do tej pory i jeśli mieszkańcy chcą pomalować, bądź przemalować swój dom muszą złożyć specjalne pismo o pozwolenie, a także dostają wytyczne odnośnie koloru i rodzaju farby jakiej mogą użyć.
KORONKI Z BURANO
Tak jak Murano słynie ze szkła, tak Burano nie pozostaje w tyle bo szczególnie w XVI wieku słynęło z koronek, które w tamtym okresie obiegały całą Europę. W późniejszym okresie, koszty wytwarzania były na tyle drogie i czasochłonne, że zaprzestano produkcji.
Spacerowanie i robienie zdjęć było prawdziwą przyjemnością.
Nie ma chyba bardziej kolorowego miejsca na Ziemi, jak właśnie tu na Burano i ze wszystkich wysp w pobliżu Wenecji tu należy przypłynąć koniecznie. Gdybym miała wybrać tylko jedną to byłoby to zdecydowanie i bezapelacyjnie Burano.
PODRÓŹ I BILETY
Zainwestowałyśmy w nasze wysepkowe podróże po 20 euro. Tyle kosztuje bilet dobowy na osobę na wszystkie tramwaje wodne. Aby go najlepiej wyeksploatować skasowałyśmy coś ok 14:30 aby na drugi dzień zdążyć popłynąć na Lido, na małe opalanie i wypoczynek na plaży. Tak więc w sumie zobaczyłyśmy trzy wyspy i tuż przed upływem czasu zrobiłyśmy sobie jeszcze małą wycieczkę po Canale Grande od placu św Marka do Piazza Roma.
Podróż do Wenecji to był całkowity spontan. W sumie nie
planowałam jechać do Włoch, ale zawszę tam kończę mimo wszystko. W sumie fajnie
bo akurat w Wenecji nie było mnie siedemnaście lat. Moja siostra za to
ucieszyła się bardzo jak wyłapałam jakieś bilety na sierpień na tydzień przed
wylotem.
Tak więc poleciałyśmy do miasta kolorowychmasek, kanałów i gondoli, bo właśnie z tym
kojarzy mi się Wenecja. Przyleciałyśmy rano do Treviso i zaraz powitał nas lekki
deszczyk. Wsiadłyśmy w autokar za 12 euro od osoby, tak też uważam, że to
zdzierstwo, i wyruszyłyśmy zostawiając deszczyk w tyle.
Zakwaterowanie
Tak jak ostatnio korzystałam z airbnb więc z dworca PKP
Venezia Mestre miałyśmy ok. 10 minut na piechotę. Zawsze staram się znaleźć
kwaterę w jak najkorzystniejszej dla nas lokalizacji z racji tego, że często
robimy sobie wycieczki gdzieś dalej.
Wynajełyśmy tym razem pokój w dość przestronnym mieszkaniu z
dwoma łazienkami. W sumie nie dało się odczuć że mieszka tu jeszcze więcej osób
bo rzadko kiedy widziałyśmy kogokolwiek. W kuchni nie można było tylko gotować.
Był czajnik i mikrofala. Za to po drugiej stronie ulicy był supermarket,
przystanek autobusowy, kiosk, knajpy, sklepy z pamiątkami gdzie magnesy były po
1 euro, McDonalds i duże centrum handlowe kawałek dalej, wiec dla mnie wszystko
pod nosem, kolejny plus. Jak jadę zwiedzać nigdy nie nastawiam się na luksusy
bo są mi one po prostu zbędne. Zostawiam link do mieszkania
Zwiedzanie
Nasz pierwszy dzień rozpoczęłyśmy od… spania. Tak,
walnęłyśmy się na łóżko i przespałyśmy cały dzień bo lało i grzmiało. Mały
deszczyk przywędrował z Treviso i zamienił się w solidną ulewę w Wenecji. Wstałyśmy
po 18 i udałyśmy się do marketu kupić
coś do jedzenia i picia. Ciekawostka, u nich zakłada się rękawice ochronne jak
u nas do pieczywa, jeśli chce się pomacać jakieś warzywka lub owocki. Naprawdę zabawna
filozofia szczególnie jak i tak się wszystko myje. Torebki plastikowe za to są
biodegradowalne a nie jak u nas w biedronce czysty plastik J
Następnego dnia było już słoneczko. Zaczęłyśmy szukać biletów
autobusowych bo jak chce się kupić u kierowcy to wychodzi dwa razy drożej.
Lepiej zaopatrzyć się wcześniej w kiosku: 1,50 Euro. Dziesięć minut autobusem i
byłyśmy w tej „właściwej” dla nas Wenecji. Dałyśmy sobie spokój z informacją
turystyczną bo w końcu wszystkie drogi prowadzą do Placu Św. Marka. Do Katedry
jest wejście za darmo, tylko przypominam o nakryciu ramion i kobitki o szortach
zapomnijcie. Moja siostrunia kochana sweterek na ramionka wzięła ale spodenki
okazały się za krótkie bo babka „kontrolerka
długości odzienia” się czepła. To siostrzyczka obwiązała nogi swetrem, pal
licho że kroczyła jak Gejsza, a na ramiona wzięła moją zapasową bluzkę bo ja zawsze z zapasowym zestawem odzieżowym podróżuję.
Prawdziwa ze mnie Fashionistka (żart ;D) Taras płatny, ale darowałam sobie.
Magda jeszcze myślała ale mi szczerze się nie chciało.
Historia
Z racji tego, że Wenecja ma bardzo ciekawą i bogatą Historię
to nie będę tutaj jej produkować. Bardziej wnikliwych odsyłam do Wikipedii, a
tych mocno ambitnych i ciekawskich do rzetelniejszych źródeł.
Jedzenie
Najlepiej w Wenecji nie jeść, no chyba że się ma
nieograniczone fundusze i uwielbia płacić koperto to hulaj dusza. My zamiast na
żarcie przebimbałyśmy kaskę na dojazdy i pociągi. Same sobie szykowałyśmy
prowiant a w tym upale i tak się jeść nie chciało. Wyjątek to oczywiście lody.
I żelki Haribo. Pewien Pan co prawda z Dubaju nam Dinner proponował ale
powiedziałyśmy „Thank You”
Obserwacje Dywagacje
Wenecja zbytnio się nie zmieniła. No może więcej chińskiego
badziewia, mniej było gołębi na placu św Marka, za to ludzi mnóstwo. I służby
przeganiające turystów siadających na schodkach. A o ławki to się nie
postarali. Kolorowo nie tylko na wystawach sklepowych i można powiedzieć
romantycznie jakby się trochę tych ludzi w photoshopie wymazało.
Jest to na pewno wyjątkowe miasto i bardzo fotogeniczne,
choć na moich zdjęciach raczej tego nie widać. Na razie zalanie mu nie grozi.
Mam nadzieję, w sumie z siłami natury nigdy nic nie wiadomo. Czy warto tu
przyjechać? Tak, myślę że chociaż raz (mimo że ja już trzeci) warto zobaczyć, a
nawet trzeba ;-)
Nasz spacer, moje gadanie i głupie miny uwiecznione na
Vlogu. Tylka dla ludzi o mocnych nerwach ;)
100 lat temu, po ponad stu dwudziestu latach cięmiężenia
naszego kraju przez zaborcę, Polska odzyskała swoją upragnioną niepodległość. Józef Piłsudski po uwolnieniu z twierdzy magdeburskiej przybył do Warszawy. Rada Regencyjna przekazała mu władzę wojskową i naczelne dowództwo podległych jej wojsk polskich. W tym samym czasie w okolicach Compiegne delegacja rządu niemieckiego podpisała zawieszenie broni, kończąc tym samym działania bojowe I wojny światowej.
W końcu byliśmy WOLNI! O tej niezwykłej chwili tak pisał Jędrzej Moraczewski: „Niepodobna oddać tego upojenia, tego szału radości, jaki ludność polską w tym momencie ogarnął. Po 120 latach prysły kordony. Nie ma <<ich>>. Wolność! Niepodległość! Zjednoczenie! Własne państwo! Na zawsze! Chaos? To nic. Będzie dobrze. Wszystko będzie, bo jesteśmy wolni od pijawek, złodziei, rabusiów, od czapki z bączkiem, będziemy sami sobą rządzili.
OBCHODY
Razem z
przyjaciółką dotarłyśmy na plac Piłsudskiego rozpoczynając świętowanie tej
uroczystej rocznicy. Najpierw pieśni patriotyczne zagrała wojskowa orkiestra.
Później odbyła się uroczysta odprawa
wart przy Grobie Nieznanego Żołnierza i apel pamięci. Salwy armatnie
rozbrzmiały aż dwadzieścia jeden razy. W samo południe odśpiewaliśmy hymn w
ramach akcji "Niepodległa dla hymnu", która odbywała się w całym
kraju. Po odśpiewaniu "Mazurka Dąbrowskiego" i wciągnięciu biało-
czerwonej flagi na maszt, prezydent Andrzej Duda wygłosił przemówienie. Podkreślił
jakie "to wielkie
szczęście, że mieliśmy 100 lat temu takie społeczeństwo, takich żołnierzy i
takich przywódców, ojców niepodległości, którzy umieli stanąć razem, by Polskę
odzyskać, choć mieli różne poglądy, mieli tę jedną ideę." Dodał również "Wierzę w to, że będziemy razem budowali taką Polskę, o jakiej
śnili Ojcowie Niepodległości. Po wysłuchaniu przemówienia wyruszyłyśmy
poszukiwać jakiegoś miejsca na odpoczynek i rozgrzanie się czymś gorącym.
KAWIARNIA
"POŻYTECZNA"
Znalezienie
kawiarni gdzie można byłoby coś wypić, zjeść, odpocząć i jeszcze nie stać w
ogromnej kolejce graniczyły z cudem. Oblężenie wszystkich czynnych lokali było
tak duże jak pewnie sto lat temu stolicy. Jednak Ewelinka znała jedno fajne miejsce,
które okazało się być tylko dla wtajemniczonych bo panował tam wyjątkowy
spokój i było praktycznie pusto. Mowa oczywiście o kawiarni
"Pożyteczna" na Nowym Świecie. Miejsce założone i tworzone przez
ludzi niepełnosprawnych, którzy chcieli zrobić coś pożytecznego dla siebie i
innych. Chyba lepszej i trafniejszej nazwy wymyślić nie mogli. My również
robimy coś pożytecznego bo przychodząc tutaj wspieramy ich cel i ideę. Zamówiłyśmy sobie pyszną Zimową herbatę,
pielmieni i uczciliśmy ten wyjątkowy dzień czekoladowo-kawowym ciastem.
Wszystko domowej roboty. Można nabyć też tutaj ręcznie robione przez nich
bransoletki i bibeloty a na piętrze znajdują się gry planszowe i specjalny
przygotowany do gry kącik. Zachęcam do odwiedzenia tego miejsca.
ZA ZDROWIE POLSKI
MARSZ
NIEPODLEGŁOŚCI
Jak co
roku kontrowersje wobec marszu i nagonka jaki to on faszystowski i niebezpieczny
sięga zenitu i pikuje jeszcze wyżej. W tą wyjątkową rocznicę, niektóre osoby
próbowały wręcz jego zakazać licząc, że doprowadzi to pewnie do rozruby,
protestów a poziom niebezpieczeństwa i zniszczeń do jakich dojdzie sięgnie
ponad 10 w skali Richtera. Z tej okazji policjanci mieli masowo się rozchorować
z powodu wirusa Marsz 11/18 a wojsko pochowa się w czołgach. Najgłośniej
wypowiadają się Ci, którzy ani razu w takim Marszu udziału nie brali. Na
szczęście Prezydent wraz z rządem byli w stanie w krótkim czasie załagodzić
sytuację i wszystko odbyło się bez przeszkód.
W tą
symboliczną setną rocznicą Marsz zgromadził prawie ćwierć miliona obywateli z
całego kraju. Czy było niebezpiecznie? Oczywiście, że nie! Wszyscy szli
spokojnie, rodziny z dziećmi, młodzież, osoby starsze. Spokój i skupienie. Tak
bym określiła nastrój panujący na marszu. Atmosfera super. Hasła jakie były
skandowane to w większości "Cześć i Chwała Bohaterom", "Bóg,
Honor, Ojczyzna". Czy to są hasła faszystowskie? Czy ludzie, którzy idą
uczcić tych, którzy za naszą ojczyznę i wolność przelewali krew to faszyści czy
nacjonaliści? Czy bezkarne obrażanie Nas, Polaków i patriotów ma jakiekolwiek
podstawy? Nie sądzę. Oczywiście zgromadziła się mała grupka na trasie
powstrzymywana przez policję z flagami tęczy i napisem konstytucja. Chyba
pomyliły im się święta bo święto konstytucji obchodzimy 3 maja. A co zrobili
uczestnicy Marszu Niepodleglości? Zawołali "Chodźcie z Nami,
Zapraszamy"
Chyba
jasno to pokazuje, że idziemy w pokoju i oczekujemy spokoju aby móc świętować.
Nie wiem czy dożyję czasu kiedy Polacy będą wspólnie potrafili świętować jakiekolwiek
święto ponad podziałami, ale cieszę się, że mimo takiej krytyki udało nam się wziąć
udział w największym Marszu w naszym kraju. Życzę naszej kochanej Polsce,
kolejnych stu, dwustu, trzystu czy ile Bóg da niepodległości. Obyśmy jej nigdy
nie utracili.