Jesteśmy w Faro, mieście na
południu Portugalii, które jest stolicą regionu Algavre. Na szczęcie
kwaterę udało mi się znaleźć blisko
dworca autobusowego, więc nie było problemu z tachaniem walizek przez pół
miasta. Z lotniska wsiadłyśmy w bezpośredni autobus nr. 16 który zawiózł nas
do samego centrum, które jest jednocześnie zabytkową częścią miasta.
Historia Faro sięga czasów
starożytnych. Kiedy przybyli tu Rzymianie przekształcili oni wówczas niewielką
osadę rybacką w miasto o nazwie Ossonoba. Rozbudowali mury okalające miasto,
które teraz odgradzają nam tutejszą "starówkę", i zaczęli się osiedlać
coraz dalej aż poza nie. W IV wieku miasto było siedzibą biskupa aż do okupacji
Wizygotów, czyli ludu germańskiego wywodzącego się z jednego z największych i
najpotężniejszych plemion wschodniogermańskich. Rządzili oni miastem aż do
przybycia Maurów, którzy je zdobyli i utrzymali tu swoją władzę przez kolejne
500 lat aż do XVIII wieku. Pod koniec władzy Maurów miasto stało się stolicą
ich niezależnego królestwa. Rządziła tu rodzina o nazwie Harun, której nazwa
stanowiła podwalinę pod dzisiejszą nazwę Faro.
W 1249 roku Faro zostało zdobyte
przez portugalskiego króla Alfonsa III, który zjednoczył miasto z terenami
Portugalii. Za panowania królów Hiszpanii w 1596 roku wtargnęła tutaj armia 3000
angielskich żołnierzy i splądrowała miasto. Spalili część budynków i skonfiskowali
zasoby biblioteki Faro, które potem wylądowały w zasobach Oxfordu.
Wiek XVII i XVIII to stopniowy
rozwój i rozkwit miasta, które wzbogaciło się o kolejny nowy mur obronny zwany “Cerca
Seiscentista”. Miał chronić miasto w trakcie wojen o przywrócenie
niepodległości. W roku 1775 trzęsienie
ziemi spowodowało spore straty w Algavre dlatego stolica regionu została
przeniesiona z Lagos do Faro.
Nasz spacer po Faro rozpoczęłyśmy
od ...... wyprawy do sklepu. Tak, tak nie ma to jak shopping z rana po coś na
śniadanie. Około 10 minut spacerem dotarłyśmy do Mercado Municipal, czyli
supermarketu i targowiska w jednym. Wszystko w zakrytym pomieszczeniu. Na dole
podstawowy supermarket, na górze budki z warzywami, owocami, pieczywem, mięsem
i serami. Ceny... no cóż to że więcej niż w Polsce to normalka, liczyłam na
tańsze owoce ale nici, w biedronce mango wychodzi taniej.
Za to nasz krajoznawczy spacer rozpoczęłyśmy
w małej przystani pełnej łódek i motorówek. Przechodząc na drugą stronę ulicy
przystanęłyśmy na Jardim Manuel Bivar, gdzie nieopodal stoi kościół Igreja do
Carmo a także Arco da Vila, zabytkowa neoklasycystyczna brama, która prowadzi
do starego miasta z pozostałościami oryginalnego muru za czasów Maurów. Naszą
uwagę przykuło coś jeszcze. Na bramie jak i na kościele na każdej możliwej
wieżyczce bociany zbudowały sobie gniazda i tylko głowy im w górze wystawały co
niewątpliwe dodało uroku tym zabytkom nie ma co :-)
Gdy minęłyśmy bramę, wąską
brukowaną uliczką doszłyśmy do archikatedry Se czyli Katedry Faro bądź la
Iglesia de Santa Maria obie nazwy prawidłowe. Plac na którym stoi katedra
porośnięty jest wokół drzewami pomarańczowymi. Aż miało się ochotę zerwać choć
jedną pomarańczkę żeby skosztować. Niestety za wysoko. Weszłyśmy więc na
dzwonnicę, żeby móc podziwiać panoramę miasta i mieniące się w słońcu wody Ria
Farmosa, później zobaczyłyśmy katedrę od środka, ale przyzwyczajona do polskich
okazałych kościołów ten nie zrobił na mnie kolosalnego wrażenia. Za to kolejną
ciekawostką jest miejsce kapliczka wypełniona ludzkimi czaszkami i kośćmi. Zwiedzanie
wszystkiego kosztuje 3 euro ale chyba
warto wydać choćby tylko dla widoku z
dzwonnicy.
Dalej, już nawet nie patrząc na
mapę, zapuściłyśmy się w głąb wąskich uliczek, zadziwione jak tu mieszkańcy
poruszają się po nich samochodami nie wspominając o parkowaniu. U nas w
porównaniu do nich to istny raj jest dla kierowców. Tu żeby chyba zdać na
prawko i zaliczyć manewry trzeba się mocno natrudzić. W każdym razie na drodze
naszej wędrówki spotkałyśmy jeszcze znudzonego kota a nawet dwa, leniwego psa
aż dotarłyśmy pod zabytkowe mury Maurów. Później zaliczyłyśmy już chyba
wszystkie uliczki, ronda, place i zakamarki w okolicy. Na sam koniec zjadłyśmy
smaczne lody i jak na kobiety przystało poszłyśmy połazić po wyłączonych z
ruchu kołowego ulicy Rue de Santo Antonio i sąsiednich uliczkach pełnego
sklepów.
Na zakończenie dnia przyszła pora
na obiadokolacje czyli "zjedzmy coś portugalskiego". No i tak
wyczytawszy w przewodnikach o potrawie o nazwie Bacalauh postanowiłam
koniecznie tego spróbować. Poszłyśmy więc do knajpy .....poleconej nam przez
właścicielkę pensjonatu i w ten oto sposób przede mną stanęła gotowana rybna
mamałyga przykryta sałatą o zapachu iście nie zachęcającym do jedzenia.
Ponieważ jestem już uodporniona przez lata na kulinarne porażki, z uśmiechem
pogrzebałam w tej potrawie, trochę zjadłam zapijając sangrią i nawet nie
wspomnę gdzie z mamą wylądowałyśmy na poprawkę kolacji....:-)
|
Widok z katedry |
|
Bacalauh |
Faro, Portugal from
Jo Stockton on
Vimeo.