Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ZA GRANICĄ. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ZA GRANICĄ. Pokaż wszystkie posty
Rumunia Trip: Kluż Napoka, Stolica Siedmiogrodu +Video

Rumunia Trip: Kluż Napoka, Stolica Siedmiogrodu +Video

Rumunia Kluż Napoka
Kluż Napoka

Pierwszy post z magicznej Rumunii i pierwszego miasta w którym się zatrzymaliśmy. Kluż Napoka to stolica regionu Transylwania inaczej Siedmiogrodu. Obie nazwy  są poprawne lecz ich znaczenie jest trochę inne. Siedmiogród wywodzi się od niemieckiego słowa Siebenbürgen oznaczającego siedem warowni, siedem miast założonych przez niemieckich kolonistów (tj. przez Sasów siedmiogrodzkich) w tym regionie, należącym ówcześnie do Królestwa Węgier. Nazwa ta pojawiła się w pismach średniowiecznych w 1296 roku. Natomiast Transylwania  pojawiła się w średniowiecznych dokumentach ok. 1075 roku i z łacińskiego tłumaczono to na „poza lasem”.

Jakąkolwiek nazwę by nie przyjąć jest to jeden z piękniejszych i najpopularniejszych przez to regionów Rumunii. Do Kluż Napoki zajechaliśmy popołudniu i przyznam początek był wyzwaniem. Z racji tego, że podróżowaliśmy naszym amerykańskim mini vanem to wszelakie rezerwacje dokonywałam z opcją bezpłatnego parkingu. Okazało się, że przy ulicy naszego noclegu zerwano asfalt, były roboty a wjazd do naszej kamienicy był przez bramę,  dodam niezbyt szeroką. Wjechaliśmy na milimetry ze złożonymi lusterkami. Serio, było mi gorąco. I to nie z powodu pogody. Dlatego następnym razem uprzedzam dobrze jeszcze zrobić rzut z googla na ulicę. Mało tego bałam się, że zerwą całkowicie nam asfalt, rozkopią i nie wyjedziemy. To co zrobiła Joanna? Poszła do Panów robotników z Google translator gdzie im po rumuńsku pokazałam czy ja stąd wyjadę następnego dnia i nie zrobią mi dziury w ziemi przed bramą. Panowie skinęli, że ok., nic się nie będzie działo. UFF… Zrobiliśmy sobie wieczorny spacer, chcieliśmy coś zjeść ale okazało się, że to nie takie proste po 20. W Kluż Napoce niektóre restauracje skończyły wydawanie posiłków i zostały nam kawiarnie i coś bardziej Fast niż Slow. Nie, nie wylądowałam w MacDonalds żeby była jasność  a w szybkiej knajpce azjatyckiej. Coś ich lokalnego więc spróbowaliśmy i degustowanie rumuńskiej kuchni zostawiliśmy na następny dzień.

Rumunia, Kluż Napoka


Rumunia, Kluż Napoka

Po śniadanku ruszyliśmy na spacer. Z przewodnikiem pod pachą byłam pilotem naszej wycieczki. Szliśmy szlakiem pięknych kamienic a ja mogłam cieszyć oczy bo w Warszawie pod tym względem cierpię niesamowicie. Ulicą Horea doszliśmy do mostu na Małym Samoszu gdzie stoją cztery pałace: Elien, Berde, Szeki i Barbos. Wszystkie zostały zbudowane w ostatniej dekadzie XIX wieku. Oczywiście to nie pałace jakie nam przychodzą na myśl. Raczej bardzo eleganckie i zdobione kamienice w stylu pałacowym. Odbiliśmy w bok i ruszyliśmy w kolejne alejki aż doszliśmy do Piata Muzueululi. Tutaj zajrzeliśmy do Muzeum Historii Transylwanii gdzie pooglądaliśmy średniowieczne wystawy. Później przysiedliśmy na ławeczce tuż obok statuy Karoliny. Jest to najstarszy świecki pomnik miasta. Został ufundowany w 1831 roku dla upamiętnienia wizyty cesarza Franciszka Habsburga i cesarzowej Augusty Karoliny, którzy po raz pierwszy gościli w Klużu w 1817 roku.  Weszliśmy na chwilę do Kościoła Franciszkanów i kawałek dalej zatrzymałam się przy charakterystycznym  domu Króla Macieja. Tutaj 27 marca 1443 roku przyszedł na świat król Maciej Korwin.


Dom Króla Macieja


Rumunia, Kluż Napoka



Zrobiliśmy sobie przerwę na obiad żeby pierwszy raz zdegustować rumuńską kuchnię. Zamówiliśmy dwie zupy czyli po rumuńsku Ciorby, i dwa drugie dania. Oprócz tego na przystawki spróbowaliśmy past i za namową pani kelnerki jako aperitif  lokalny ich trunek, czyli taka nalewka smakowa. Nie znam się na alkoholach kompletnie więc nazwy nie pamiętam.  Najlepsze były pasty. (Zdjęcia na instagramie w wyróżnionej relacji)

Kolejnym punktem to plac Unirii, czyli ich główny Rynek. Wznosi się tutaj Fara Św. Michała. Niestety była w renowacji, więc tylko popatrzeliśmy na biegających po rusztowaniach robotników. Zaraz obok, w samym środku rynku stoi Pomnik konny króla Macieja z 1902 r. Rozglądając się dookoła rynku można podziwiać kolejne znamienite budowle. Jedną z nich jest Pałac Banffy – miejska rezydencja w barokowym stylu zbudowana w latach 1774-85. Od lat 60-tych jest tutaj Narodowe Muzeum Sztuki, również zamknięte bo oni mają dziwne dni funkcjonowania muzeów. Głównie od środy do niedzieli. Nasz spacer trwał dalej, bo przeszliśmy w kolejne uliczki i place, minęliśmy   Teatr miejski, zajrzeliśmy  po drodze do Kościołów i zdegustowaliśmy na deser lokalny street food. Trafiliśmy na stragany gdzie sprzedawano fajne rurki z ciasta francuskiego, przynajmniej mi tak przypominały, z różnego rodzaju nadzieniem. Spróbowałam też wcześniej Palanet, czyli takie coś a la drożdżówki, również z wielorakimi smakami w środku.














Na koniec, kiedy rodzice już poszli odpocząć przypomniałam sobie, że nie kupiłam magnesu więc poszłam w stronę domu Króla Macieja bo tam widziałam w jednym miejscu. Liczyłam, że może włączą już zwisające nad uliczką lampki. Jednak ani jednego ani drugiego nie doświadczyłam. Magnesy były już zamknięte a na lampki najwyraźniej jeszcze było za widno. Trzymając w ręku telefon na mojej vlogowej rączce wracałam do pokoju bez magnesu. Kiedy tak stałam na światłach żeby przejść przez naszą rozwaloną w remoncie ulicę, podszedł do mnie mężczyzna pytając o mój uchwyt na telefon. Zaczęliśmy rozmawiać o zdjęciach itp, powiedział mi kilka istotnych wskazówek co do zwiedzania Rumunii, wymieniliśmy się instagramem i powiedział, gdybym miała pytania to żebym pisała to mi poradzi co i jak. I powiem Wam, że skorzystałam a instakontakt mamy do dziś, ale o tym jeszcze wspomnę w następnych postach. Póki co kończę i zapraszam na kolejne Rumuńskie posty…

Buziaki

Jo

  

Edynburg Pachnie Deszczem

Edynburg Pachnie Deszczem

 

Edynburg Szkocja

Edynburg odwiedziłam równo rok temu. Był to spontaniczny weekend na dobry początek roku i pierwszy trip z Grzesiem przed naszą wspólną eskapadą do Wietnamu.  Przyjechaliśmy jak było już ciemno, więc po odnalezieniu naszej kwatery zrobiliśmy sobie wieczorny spacer. Nie mogłam zobaczyć jeszcze miasta w pełni ale już mogłam stwierdzić, że będzie mi się tu podobać, nawet jak Edynburg szykował dla mnie nie lada wyzwanie…..

Ranek zawitał z cudowną aurą. Pochmurną aurą. Znacznie pochmurną aurą. No taką aurą, że pewnie będąc w Polsce nie chciałoby mi się wyściubić nosa z pod kołdry a co dopiero wystawić stopę poza mój własny metraż. Chmury to jednak rzecz normalna w styczniu, ale tu zaczęło lekko mżyć i wiać. Pogoda typowa na Wyspach.  Opuszczając pensjonat zadowolona że mam składaną parasolkę rozłożyłam ją dumnie tylko po to aby silny podmuch wiatru totalnie ją wykręcił i wylądowała zaraz w pobliskim koszu. Peszek.

Craigmillar Castle

Wyruszyliśmy do pobliskiego centrum handlowego poszukać jakiegoś śniadania. Wyboru zbytnio nie było więc pierwszy otwarty punkt serwujący coś ciepłego nie pozostawiał dużego wyboru. Co ja bym dała za choćby bułę z Subwaya po tym „śniadaniu”.  Opuszczając supermarket wyruszyliśmy zobaczyć ruiny zamku  Craigmillar, który jest jednym z najlepiej zachowanych średniowiecznych zamków Szkocji. W drodze na przystanek zastanawiałam się czy dobrze zrobiłam nie kupując jednak  parasolki. Deszcz zaczynał mocno siąpić a my mieliśmy niezły kawałek potem do przejścia.  Jednak i  tak bardzo mi się podobało. Krajobraz edynburski był tak dla mnie inny od tych wszystkich południowych krajóweuropy i ich architektury.  Kamienne murki, łąki nawet w tej fatalnej pogodzie mnie nastrajały pozytywnie. Zamek znajduje się  ok. 4-5   km od miasta. Bardzo miła Pani, chyba mocno zaskoczona, że ktoś w ogóle pojawił się tutaj odpowiedziała na wszystkie pytania i mogliśmy wejść na teren zamku przez piękną, kutą bramę, przez która kiedyś przejeżdżała zapewne Maria Stuart. 

craigmillar castle
KUCHNIA GDZIE PONOĆ MIESZKAŁA MARIA

Królowa zatrzymała się tutaj raz po porodzie syna 20 listopada 1566 roku i została do 4 grudnia jako rekonwalescentka bo się pochorowała biedaczka.  Ponoć zajmowała wtedy  pomieszczenie kuchenne z racji tego że było mniejsze i znajdował się tam kominek dający więcej ciepła. Jednak niektórzy twierdzą, że zajmowała większe pomieszczenie we wschodniej części zamku.  W czasie  pobytu   zawarto za plecami Marii  tzw. „Craigmillar Bond” mający na celu zamordowanie jej męża Lorda Darnleya. Został on podpisany przez Sekretarza Stanu Marii, oraz kilku szlachciców. 

Sam Zamek powstał w późnym XIV wieku i jego twórcami była rodzina Prestonów. Cała jego budowa  rozciągnęła się na XV i nawet XVI wiek. W 1639 roku zmarł Sir Robert Preston i zamek przeszedł w ręce jego odległego kuzyna Davida Prestona, którego syn sprzedał potem zamek politykowi i sędziemu Sir  Johnowi Gilmor w 1660. Sir John kupił jeszcze sąsiadującą posiadłość  The Inch do której potem się przeniósł z rodziną  opuszczając Craigmillar.  Zamek został zrujnowany w 1775 roku, co prawda była propozycja odbudowy z myślą o królowej Victorii ale ona odwiedziła Craigmillar tylko raz i cały plan upadł. 

CRAIGMILLAR CASTLE

Spacer po zamku był idealną możliwością schronienia się przed deszczem i wyobrażenia sobie jego dawnej postaci. Odnalazłam oczywiście kuchnię z kominkiem gdzie ponoć miała przebywać Maria. Pomyślano nawet o atrakcji dla turystów i zostawiono duże szachy do zabawy. Ja umiem tylko w Warcaby grać jeszcze z dzieciństwa.  Deszcz i wiatr nie ustawał a nam trzeba już było porzucić średniowiecze i wrócić do miasta. Jak tylko dorwałam sklep z parasolkami od razu się zaopatrzyłam w porządną bo skończyły się przelewki. Krótki odpoczynek na ciepłej herbatce, spacer po centralnej części miasta, fotka przy kolejnym zamku i dalej w drogę dzielnicy Dean Village, która kiedyś stanowiła  oddzielną wioskę aż do XIX wieku kiedy to zostałą ona kupiona przez  Johna Learmontha. Powstał też most przez rzekę Leith. Na tym mostku wszyscy robią zdjęcia, więc to jest chyba najsłynniejsza sceneria fotograficzna jeśli chodzi o to miejsce. Gdyby pogoda dopisała byłoby jeszcze piękniej ale mnie ten zakątek Edynburga całkowicie zauroczył. 

DEAN VILLAGE
DEAN VILLAGE

DEAN VILLAGE SCOTLAND

DEAN VILLAGE EDINBURGH

Po krótkim spacerku udaliśmy się w stronę morza  ale robiło się już coraz ciemniej więc trzeba było zawrócić do centrum. Na ukończenie dnia spędziliśmy trochę czasu w księgarni Waterstones i przepadliśmy tam na trochę czasu. Łaziłam tylko góra dół zmieniając działy i zastanawiając się co kupić. Miło było zobaczyć na dziale Fantasy naszego Wiedźminia wyeksponowanego na półce. Dział dziecięcych bajek to było dopiero coś dla takiej fanki. Nie wspomnę o klasyce. Zdecydowałam się na książki typowo szkockie więc kupiłam dwie historyczne, oczywiście jedna o Marii Stuart a także szkockie bajki ludowe. Grześ również zakupił kilka ale coż jak się książki kocha to się z nimi wraca. Pamiętam jak tachałam kiedyś książki ze stanów. Musiałam dodatkową małą walizkę  na to wszystko kupić. Pomimo deszczu, wiatru no tak fatalnej pogody jakiej ja w Polsce rzadko doświadczam stwierdzam że było i tak świetnie i powrócę do Szkocji. Obym ogarnęła tylko ten ruch po innej stronie bo gdyby nie Grześ to pewnie bym się pogubiła w autobusach i przystankach.


EDYNBURG


EDYNBURG

EDYNBURG, SZKOCJA, EDINBURG, SCOTLAND

DODATKOWE INFO:

Koszt wejścia do zamku Craigmillar to 6 funtów

Jeśli chcecie obejrzeć film o Marii Stuart to w miarę dobrze trzymający fakty jest niedawny film z 2018 roku „Maria Królowa Szkotów”, choć filmy historyczne trzeba zawsze oglądać ostrożnie bo łatwo tu o przeinaczenie niektórych faktów, nadinterpretację i pominięcie niektórych wątków z racji ograniczonego czasu filmu.

Powstał też  serial „ Reign” w polskim tłumaczeniu „Nastoletnia Maria Stuart”, który jest całkowitą bajką fantasy. Mam wrażenie, że to wariacja wykorzystująca historyczne postacie do stworzenia czegoś dla nastolatków na wzór sagi „Zmierzch”. Oby  młodzież była świadoma tego faktu i nie czerpała wiedzy historycznej. Sam serial ogląda się całkiem przyjemnie. Ładni aktorzy, w tym Megan Follows jako Katarzyna Medycejska, ciekawie i wyraziście zagrana. Dobra Muzyka i piękne stroje, które są współczesną wariacją historyczną. Oprócz ramowych wydarzeń związanych z historią reszta to całkowita fikcja.



Wspominki z Podróży: Rodzinny trip na Litwę

Wspominki z Podróży: Rodzinny trip na Litwę


Podróżowanie w czasie pandemii stało się nie tylko bardzo utrudnione, ale jest to ogromne wyzwanie.  Sprawdzanie gdzie można pojechać, czym pojechać, czy trzeba robić testy, czy jest kwarantanna naprawdę zawrotu głowy można by dostać przy planowaniu czegokolwiek. Ponieważ to lato stanęło mówiąc dosłownie w kraju i co najdalej w Europie nie pozostało nic innego jak postawić na samochód i niedalekie kierunki.

Pierwszym takim kierunkiem była nasza sąsiednia Litwa. Dawno mnie nie było u naszych sąsiadów a kiedyś moi rodzice regularnie odwiedzali Druskienniki zabierając nas czasem ze sobą.   I właśnie od tej miejscowości zaczęła się nasza podróż. W Druskiennikach   wzięliśmy nocleg na dwa dni i zaczęliśmy krótkie zwiedzanie znajomych kątów.  Jest to miejscowość, która przez lata bardzo ewoluowała. Mamy tu wiele „sportowych” atrakcji. Dla amatorów wodnych atrakcji jest Aquapark,  rowerki wodne na jeziorze. Sporty zimowe? Czemu nie. Został tu wybudowany  kryty stok narciarski i kolejka linowa która cię do niego zabierze z samego centrum miasta. Hmmm, a może by się trochę powspinać? Też znajdzie się park linowy. No nie wspomnę o rowerowych trasach po lesie. Tak więc można wypocząć również aktywnie.








Nie zapominajmy, że Druskienniki to największe,  najnowocześniejsze klimatyczne i balneologiczne  uzdrowisko   na Litwie jak i w całej Europie. Mamy tu źródła  mineralne, pokłady borowiny i liczne sanatoria z centrum balneologicznym.  To dzięki dekretowi  króla Polski Stanisława Augusta Poniatowskiego z 1794 roku miasto otrzymało status miejscowości leczniczej. Warto też wspomnieć o Józefie Piłsudskim,  który odwiedził  razem z rodziną Druskienniki w 1924 roku. Zamieszkali w bardzo skromnym domku gdzie kończył pisać swoją książkę  pt: „Rok 1920” Przytrafiła się też Piłsudskiemu choroba, ale opieka lekarska i uzdrowiskowe właściwości miasta przyczyniły się do spopularyzowania Druskiennik a sam Piłsudski otrzymał w 1928 roku honorowe obywatelstwo miasta.My tym razem nie korzystaliśmy z  żadnych sanatoriów czy masaży. Zrobiliśmy sobie objazd i spacer po miasteczku, wjechaliśmy kolejką zobaczyć stok, odwiedziliśmy muzeum stalinizmu w małej miejscowości Grutas ok. 8km od Druskiennik i pozjeżdżaliśmy na zjeżdżalniach w Aquaparku. Oczywiście obowiązkowo chłodnik i cepeliny w restauracji Nad Niemnem, oraz zupa chilli i pizza w kolejnej popularnej knajpie Sycylia.


Z Druskiennik zrobiliśmy sobie wypad do Wilna. Przyznaję, że byłam w stolicy Litwy raz  za czasów liceum. Przyjechałyśmy tu z dziewczynami ze szkolnego chóru na festiwal kultury polonijnej. Trochę lat upłynęło od tego czasu. Wilno to  Ostra Brama, od której zaczyna się zwiedzanie. Nasze przyznaje było bardzo utrudnione tego dnia bo co chwilę padał deszcz. Tak więc chroniliśmy się w Kościołach gdy zaczynało padać, a że w Wilnie jest ich 40 to nie było dużego problemu. Najsłynniejszy to Św. Piotra i Pawła na Antokolu. Ze starówki przenieśliśmy się na nasz piękny polski cmentarz na Rossie, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Tyle pięknych i starych pomników i to położenie na wzgórzu. Piękny i nostalgiczny.Na koniec wdrapaliśmy się na basztę Giedymina popatrzeć na panoramę miasta. Z jednej strony widać Wilno modernistyczne  a z drugiej to starodawne.

Wracając  ze stolicy Litwy zatrzymaliśmy się w Trokach zwiedzić zamek. Pochodzi on z przełomu XIV i XV wieku, jednak liczne najazdy Krzyżaków mocno zrujnowały zamek i został on w dość znacznej części zrekonstruowany na początku XX wieku. Jego inicjatorem był wielki kląże litewski Kiejstut oraz jego syn Witold, który dobudował na wyspie drugi zamek – warownie     w latach  1404- 1408, stanowiący wsparcie dla pierwszego znajdującego się na półwyspie.Zamek można było zwiedzać ale mój dziwny lęk wyskości objawiający się w zależności od stromości schodów uniemożliwił mi wejście na najwyższe piętro. Wstyd Jo. Wróciliśmy do Druskiennik na ostatni nocleg, żeby na drugi dzień wyruszyć w stronę Kowna. 







 W  drodze do Kowna zaliczyliśmy skansen w Rumszyszkach. Nie sądziłam, że ten skansen jest taki duży. Na zwiedzanie trzeba sobie trochę czasu zarezerwować, myślę że spokojnie 3h. Obiekty są porozrzucane w dość sporych odległościach od siebie. Nie to co nasz skansen w Sierpcu. Osobiście bardzo mi się podobał, szczególnie rekonstrukcja miasteczka z rynkiem oraz charakterystycznymi budynkami usługowymi. Razem z moją mamą, bo reszta naszej brygady się rozdzieliła, zaczęłyśmy wchodzić po kolei do wszytkich budynków. I tak zamieniłam się w uczennicę w szkole, a potem w nauczycielkę i zrobiłam mamie krótką lekcję matematyki w czterech językach. Potem weszłyśmy do sklepu Grażyna, gdzie każda kobieta mogła się zaopatrzyć w materiały na piękne sukienki i nie tylko. W oknie wypatrzyłam sukieneczkę vintage dla mnie ale akurat nie było sprzedawcy w sklepie. No co za pech :-) 

Nie obyło się też bez apteki, kościoła, poczty a nawet restaturacji. Usiadłyśmy sobie na ławce i zastanawiałyśmy się jak kiedyś żyło się w takim miejscu. Zapewne każdy każdego znał i wszelakie nowinki i plotki szybko krążyły po okolicy. Nie potrzebny internet i pudelek. Życie na pewno było spokojniejsze i monotonne, ale czy nasze życie w obecnych czasach jest lepsze? Pęd, stres, presja. Chyba wszystko w życiu ma swoje wady i zalety. Chciałabym móc wsiąść w taki wehikuł i zoaczyć jak było kiedyś. Obecne czasu nie raz mnie przygnębiają....Jedak jedźmy dalej do Kowna.





Kowno to drugie co do wielkości miasto na Litwie i dawna stolica kraju. Naszym punktem startowym był niewielki zamek, ktory został wzniesiony przez Krzyżaków w 1384 roku.  Miał on stanowić dla nich bazę wypadową na Wilno i Troki. Było to również miejsce zborne w czasie najazdu Krzyżackiego na Litwę a w 1396 podpisano tu zawieszenie broni pomiędzy Krzyżakami a księciem Witoldem. W 1408 roku doszło tu do spotkania pomiędzy  Ulrichem von Jungingenem,  królem Polski Władysławem II Jagiełło oraz będący między nimi rozjemcą Witoldem. Kowno uzyskało w tym roku prawa miejskie.Spod Zamku ruszyliśmy w stronę rynku. Mieści się na nim ratusz i katedra a także sporo knajpek. Przypomina bardzo nasze znajome polskie rynki. Uliczny muzyk przykuł uwagę turystów i spacerowiczów urządzając mini koncert. Zeszliśmy trochę w bok aby zobaczyć Dom Perkuna, czyli gotycką kamienicę kupiecką zbudowaną w XVI wieku. Kamienica została później kupiona przez Jezuitów, którzy urządzili w niej kaplicę. Znacznie później bo w XIX wieku mieściła się tu szkoła i teatr do której uczęszczał Adam Mickiewicz. Od 1928 roku znowu jest własnością jezuitów, mieści się tu internat i Muzeum im. Adama Mickiewicza. Ze Starego Miasta zmierzamy w kierunku Nowego Miasta, którę połączone jest Aleją Wolności - deptakiem z kolorowymi kamienicami i knajpkami. Jako fanka kamienic i starówek byłam bardzo zadowolona.

 Nasz ostani punkt na litewskiej trasie to portowe miasto Kłajpeda. I tu niestety aż tak dużo nie opowiem bo trafiliśmy akurat na Dni Morza i centralna część miasta była wyłączona z ruchu. Zaparkowanie graniczyło z cudem a ludzi zjechało się tyle, że zapomniałam że istnieje Covid i jakiekolwiek ograniczenia. Podczas naszej podróży Litwa nie była objęta żadnymi obostrzeniami czy maseczkami. Idąc za tłumem w kierunku morza przeszliśmy przez ichniejszą "starówkę" jeśłi mogę to tak nazwać. Dotarliśmy do placu teatralnego a ja sobie myślę czy są tu jakieś fajne kamienice? Co prawda był jakiś  pomnik kobiety gdzie robiono sobie fotki, więc myślę..."Może też musimy, coś ważnego" A była to "nieśmiała Anusia" bohaterka z poetyckiego dzieła Simona Dacha, pieśni ludowej „Ännchen von Tharau”

Im dalej w stronę morza tym więcej ludzi. Trafiliśmy do zagłębia Food trucków i po degustacji jednego  dania na "próbę" stwierdziliśmy zgodnie, że obiad to my oczywiście zjemy... ale w sieci Hesburger z daleka od tych tłumów.  Nasz plan rejsu po morzu odpadł błyskawicznie i po pysznym zdrowym  obiadku pojechalismy kilka kilometrow od Kłapejdy wypocząć na plaży. Miejscowość iście kurortowa, mnóstwo hotelów i pensjonatów. Bardzo zadbana i zielona. Dla odmiany na plaży było pusto i spokój. W końcu.... I tym plażowym akcentem  i relaksem kolejnego dnia  kończyliśmy nasz pobyt. Polecam, choć Kłajpeda mnie nie urzekła. Jak dla mnie nie jest to "must see". Ale to tylko moja subiektywna opinia. 

Do następnego razu....

Buziaki,

Jo.

P.S Nie zapomnijcie o wideo z podróży,  tam zobaczycie widoczki . ;-)





Werona - z wizytą u Julii + VIDEO

Werona - z wizytą u Julii + VIDEO



Werona pewnie większości  kojarzy się z Romeo i Julią. Włochom chyba również i bardzo dobrze podłapali temat Szekspira. Oczywiście nie jeśli chodzi tu o wartości literackie a biznesowe. Jak zrobić coś z niczego i jeszcze na tym zarobić? To się Włochom udało.

W Wenecji wsiadamy w pociąg aby się przekonać o co chodzi z tym słynnym love story i czym zaskoczy nas Werona.  Po przyjeździe wsiadamy w autobus i jedziemy w kierunku największego placu miasta czyli Piazza Bra. Rozglądamy się dookoła, pierwsze co się rzuca w oczy to Arena a mi zaraz przypomina się ukochany  Rzym. 
Idziemy przed siebie, zaczynamy robić zdjęcia. Zaraz wypatruje tabliczkę z napisem Casa de Gulietta. Czyli idziemy w dobrym kierunku. Po drodze mijamy oczywiście ekskluzywne butiki, ale ciuszki mnie nie powaliły na kolana.  Skręcamy w kolejną uliczkę i już wiem gdzie dalej należy iść widząc mały tłumik gromadzący się przed bramą. No dobra, czyli zmierzamy do "słynnego" balkonu za który każą sobie jeszcze słono płacić. 6 euro żeby wejść i cyknąć fotę w miejscu co to nie żaden dom Capuletti a Capello. No nie wierzę w to co widzę.

Prawda jest taka, że to wszystko wymyślona fikcja i ta przez Szekspira i ta przez Włochów. Żadna Julia na tym  balkonie na prawdę  nie stała, a Szekspir w ogóle nie był w Weronie. Gdyby było inaczej byłabym skłonna zrozumieć te tłumy i tych turystów co to płacą żeby sobie na jakiś tam balkon wejść i pomachać. No ale żeby było ciekawiej to już na dole  stoi sobie Julia. Posągowa. Czeka na nas z wypiętą piersią. Kolejna historyjka wymyślona przez Włochów brzmi: jeśli położysz dłoń na prawą pierś Julii to spotkasz miłość.   (pewnie wymyślili to pijąc wino i wcinając pizze a  teraz pękają ze śmiechu patrząc na tych naiwniaków co te historyjki kupili). I żeby była jasność, ja na żaden balkon nie weszłam i cycka też nie macałam. 

To nie koniec oczywiście "Juliowych" rewelacji. Wszędzie gift shopy z pamiątkami, kłódki serca i generalnie cały kramik związany z tym "słynnym" dziełem. A jako wisienka na torcie to ściany przy wejściowej bramie oblepione są karteczkami z miłosnymi wyznaniami, niektóre pisane na plastrach opatrunkowych. Jedno mnie totalnie wprawiło w osłupienie bo napisane było na otwartej i rozłożonej podpasce. Ludzka pomysłowość nie zna granic. Karteczki przyklejone były często na gumy do żucia. Przyznaje, że całość zbyt estetycznie nie wyglądała.

Skoro jesteśmy przy temacie Juli,  działa w Weronie "Klub Julii" gdzie wolontariusze z całego świata odpowiadają na pozostawione listy. Próbowałyśmy zlokalizować to miejsce, ale chyba zmienili adres. Jednak najdziwniejszą dla mnie rzeczą jest rzekomy grób naszej bohaterki w byłym klasztorze benedyktyńskim. Jest oczywiście pusty i za ta pustkę trzeba zapłacić 4 euro. Gdyby ktoś miał ochotę.
Żeby nie zapomnieć o naszym Romeo to jego  dom znajduje się kilometr dalej od ukochanej i jest własnością prywatną. 

Opuszczamy to dziwne miejsce,  Szekspirowskich bohaterów i  podążamy przed siebie odkrywając kolejne place i zakątki Werony.  Słynny plac Piazza delle Erbe czyli Plac Ziół  jest dość zatłoczony turystami i straganami więc przechodzimy  na spokojniejszy Piazza dei Signori. W końcu siadamy na chwilę odpocząć.  Mój brzuszek podpowiada mi, że zbliża się  czas na lody. 

Wyczytałam o pewnej lodziarni nad rzeką Adyga i postanowiłam ją sprawdzić. Zmieniam buty na klapki i w drogę. Widok ludzi wcinających lody oznaczał, że chyba  to miejsce na prawdę ma jakąś renomę.  Ponte de Pietra bo tak się nazywa to ponoć najlepsza lodziarnia w Weronie. Jestem czasem sceptycznie nastawiona do lokali typu "najlepszy w mieście..." po tym jak "Najlepsza pizza w Rzymie" okazała się największą klapą jaką jadłam. Tutaj jednak przyznaje, lody były pyszne, obsługa super i nawet mogłam popróbować smaków zanim się zdecydowałam. U mnie to typowe, im większy wybór tym gorzej. Zaraz po kupnie lodów wszyscy siadają na ławkach zjeść i popatrzeć na rzekę.

Kiedy już się uraczyłyśmy, przyszła pora na kolejny punkt na trasie, czyli taras widokowy na zamku. Przechodzimy przez most Ponte  Pietra i decydujemy się wjechać kolejką na górę za 1 euro i zejść piechotą na dół. Polecam taką opcję bo bardzo przyjemnie się schodziło.  Zamek San Pietro był nieczynny dla zwiedzających, ale panorama Werony to była uczta dla moich oczu i mi zdecydowanie wystarczyła. Jak dla mnie obowiązkowe miejsce do zobaczenia. Gdzie tam jakiś balkon fikcyjnej Julii. 

Reszta naszej trasy to był powrót i typowo włoski spacer, czyli maszerowanie swobodne uliczkami, przystanek na makaron i powrót na Piazza Bra. Pobyt zakończyłyśmy z mocnym uderzeniem.....Pioruna. Jak wróciłyśmy na stację zaczęło lać i grzmieć, kazano nam zmienić pociąg bo ten w którym siedziałyśmy gotowe do drogi doznał awarii (pewnie od pioruna) i przez to zmoczył nas deszcz jak biegłyśmy między peronami. Nic dodać, nic ująć. Wycieczka udana. Werona zaliczona. Warto tu przyjechać.

P.s Kto chce zakosztować trochę włoskiego klimatu i zerknąć na Weronę to polecam film "Listy do Julii"




TEDDY BLUEBERRY MUSIAŁ MIEĆ FOTKĘ 








Copyright © 2016 Fashionable Trips , Blogger