Niestety, lato się kończy i przychodzi jesień a tuż za nią kroczy zima. Przed nami pół roku zimna, deszczu, chmur, braku naturalnej witaminy D i tak krótkiego dnia, że jak się wraca do domu to już się nic nie chce. Trzeba będzie opracować półroczny plan przetrwania i nie załamania się, jednak zanim do tego przystąpię kilka zdjęć zrobionych na wycieczce rowej razem z mamą.
Oczywiście nie jechałam w sukience na rowerze. Przebrałam się za krzaczkiem, aby godnie pożegnać się ze słońcem. Odtańczyłam nawet taniec pożegnalny, mam nadzieję, że Pani Lato to doceni i szybko do nas wróci.
Po Mediolanie przyszła kolej na
pierwszą wycieczkę poza miasto. Nasz wybór padł na oddaloną ok 30 km od
Mediolanu Pawię. Miasteczko zaczęłyśmy zwiedzać od dotarcia nad wybrzeże rzeki
Ticino gdzie znajduje się kamienno ceglany most Ponte Coperto. Od mostu w
stronę południową odchodzi główny deptak miasta - Corso Strada Nuovo. Szłyśmy
sobie co i raz zbaczając albo w prawo albo w lewo. Tak dotarłyśmy do bazyliki
San Michele Maggiore. Później poszłyśmy w drugą stronę i patrzyłyśmy co nam
wyrasta po drodze. Był to spontaniczny spacer nie trasami wyznaczonymi w
przewodniku bo po Pawi spaceruje się intuicyjnie. Przydreptałyśmy do XI-wiecznej
wierzy Torre Civica, doszłyśmy też do głównej siedziby uniwersytetu, która
mieści się w neoklasycystycznym budynku z 1771 roku zaprojektowanego przez
Giuseppe Piermariniego.
W trakcie naszego zwiedzania
dopadło nas mocne pragnienie i zaczęłyśmy rozglądać się za jakimś sklepem
spożywczym. Niestety, nie okazało się to łatwe zadanie. U nas praktycznie za
każdym rogiem znajdzie się jakiś sklep gdzie można dostać wodę. Tutaj, możesz
dostać ciuchy i buty za każdym rogiem, ale tym niestety pragnienia nie ugasisz.
Zaczynała dopadać nas desperacja i powątpiewanie, ale jak się szuka to się
znajdzie a wytrwałość zostanie nagrodzona. W ten oto sposób ukazał się
Carrefour express bo to najczęściej przewijająca się sieciówka spożywcza.
Po chwilowym odpoczynku i
schłodzeniu sie sowicie wodą (jakie to wtedy szczęście było), poszłyśmy
zobaczyć nieopodal zamek Viscontich otoczony parkiem znajdujący się na Piazza
Castello. W 1525 roku rozegrała się tutaj słynna bitwa pod Pawią, która była
kulminacją wojen włoskich. Mieści się tutaj siedziba muzeum miejskiego. My
byłyśmy już po zamknięciu ale i tak byśmy już nie wchodziły. Zamek w Mediolanie
ze zbiorami nam wystarczył. Tutaj wstęp 6 euro. Spod zamku ruszyłyśmy w
kierunku Piazza della Vittoria, na którym kiedyś znajdował się targ. Teraz są
tu knajpki i my w jednej przysiadłyśmy na makaron. Ja zamówiłam spaghetti
carbonara, które było raczej carbonara ala jajecznicza. Moja siostra troszkę
lepiej wyszła zamawiając bolognese. Ja już nie rozumiem tych Włochów. Czy oni
nie potrafią dobrze swoich potraw gotować? Ręcę mi opadły, ale że byłam głodna
a jajecznice generalnie lubię więc zjadłam ten obiad z nutą śniadania. A,
zapomniałabym, koperto było -dwa euro
ale machnęłyśmy ręką bo wyboru knajp za bardzo nie było.
Pawia to ciekawe miasteczko i przyjemna odskocznia od zatłoczonych turystami ulic Mediolanu. Polecam, mimo makaronu-jajecznicy na talerzu i braku sklepów spożywczych na trasach zwiedzania :-)
P.s W trakcie naszego speceru narafiłyśmy na ekipę filmową. Była kręcona jakaś scena z okresu II Wojny Światowej. Jak widać moda na wojenne produkcje nie tylko jest w Polsce.
Mediolan, miasto mody, shoppingu,
ekskluzywnych marek i.......no właśnie. Razem z siostrą postanowiłyśmy
sprawdzić co może nam zaoferować Mediolan. Nasza wyprawa rozpoczęła się późnym
wieczorem bo zanim dotarłyśmy na miejsce było koło 23. Pierwszą rzeczą jaką
poznałyśmy było mediolańskie metro. Nasze małe mieszkanko, gdzie przywitał nas
Francesco, znajdowało się niedaleko centrum. Co prawda mieściło się w starej
kamienicy na szóstym piętrze bez windy, ale miało wszystko co było nam
potrzebne. Airbnb poraz kolejny sprawdził się wyjątkowo dobrze.
Pierwsze wrażenia.....
Następnego dnia wyruszyłyśmy do
serca Mediolanu czyli Piazza del Duomo, gdzie mieści się najsłynniejsza katedra
Narodzenia NMP. Zdjęcie przed katedrą to pozycja obowiązkowa i pełno takich
zdjęć z katedrą w tle na instagramie się znajdzie. Chyba się wyłamię i na insta
nie wstawię :-) Na placu nie mogło zabraknąć oczywiście stałych mieszkańców
czyli gołębi. Ale zanim obsiądą nam ręce najpierw dopadną nas drudzy równie
liczni okupujący ten plac hmmm..... jak ich nazwać "Panowie wątpliwego
pochodzenia", którzy najpierw Ci wcisną ziarno zanim zdołasz
powiedzećwłoskie"No!" Potem
będą chcieli ci zrobić fotkę za którą nie wiem ile sobie nawet życzyli, a na
końcu jak im uzmysłowisz, że właśnie zrobiłaś zdjęcia telefonem, to zażądają za
to ziarno co ci wepchnęli "some coins". Co do Katedry to najpierw
oczywiście trzeba kupić "ticket". Mamy tu do wyboru 3 euro za wejscie
do katedry i "Wsio". Druga opcja bardziej złożona z wejściem na górę
zobaczyć sobie widoczki ok 12. No i trzeba mieć zakryte ramiona i długość do
kolan i tu drogie Panie żadnych miniówek i shortów.Jak się tak nie wystroiłaś to możesz za
kolejne 3 euro kupić płachtę co te wymogi spełnia. Bilety do katedry - kolejka,
wejście do katedry - jeszcze większa kolejka bo ci rewizję robią zanim
wkroczysz w to uświęcone miejsce. My kupiłyśmy bilety a że są ważne 3 dni to
wróciłyśmy tu następnego dnia. Byłyśmy dokładnie 15 po 8 rano i alleluja żadnej
kolejki. Cisza i spokój. Wróćmy jednak do poprzedniego dnia.
Po krótkiej sesji z "pigeonami"
zaczęłyśmy się kierować w stronęCastello Sforzesco. Dzień był bardzo gorący więc rozglądałam się za
włoskimi "gelatto". No przecież oni również z tego słyną. A tu
idziemy, idziemy i nic. W końcu, kiedy myślałam, że już zwątpię w istnienie
jakiejkolwiek gelaterri w mieście, ukazała się jakaś cukiernia. Wzięłyśmy sobie
po 2 kulki bo u nich tak się bardziej opłaca i cóż......W Krakowie jak ostatnio
byłam jadłam o wiele lepsze, ale ważne, że zimne. Usiadłyśmy sobie zjeść w
spokoju, a że żadnej ławki w koło nie było, zjadłyśmy więc na przystanku
autobusowym.
Trochę historii......
Po krótkim spacerku, oczywiście z
google maps bo to najplepszy nawigator, dotarłyśmy przed zamek Sforzów.
Początkowo była to twierdza zbudowana przez ówczesnego władcę Galeazza II
Viscontiego w latach 1358-70. Później kolejni jego właściciele stopniowo go
powiększali i ulepszali.W 1447r. zamek
został częściowo spalony, ale minęły trzy lata i już następny władca Mediolanu
Francesco Sforza i jego syn Ludwik odbudowali go czyniąc z niego renesansowy
dwór na który sprowadzili samego Leonarda da Vinci. Jednakjak nastała tu władza hiszpańska a później
austriacka zamek przekształcono w koszary a potem to już w ogóle popadł w
ruinę.Była nawet szansa na jego
rozbiórkę i wtedy ślad by po nim zaginął. Jednak architekt Luca Beltrami podjął
się restauracji budowli. Teraz jest tu muzeum miejskie. Wstęp 5 euro. Zamek w
środku to tylko pomieszczenia wypełnione eksponatami. Nie ma tam niezwykłych
zdobień, mebli ani nic z tych rzeczy. W każdym pomieszczeniu jest wystawa
tematyczna a zbiory są różnorodne od sztuki antycznej, po meble, zbroje
instrumenty muzyczne, porcelana itp, to chyba w każdym muzeum się znajdzie.
Jeśli ktoś lubi oglądać tylko i wyłącznie eksponaty to warto, my miałyśmy
jednak mieszane uczucia po zakończeniu zwiedzania.
Później przyszła kolej na spacer
po najsłynniejszym parku w Mediolanie zwanymSempione. Jego historia sięga rodziny Viscontich, którzy założyli tu
najpierw ogród a później Sforzowie powiększyli go tworząc dodatkowo tereny
łowieckie. Większość alejek nazwana jest na cześć wybitnych postaci literatury,
więc nasz Adaś Mickiewicz też się tu znalazł.
W stronęshoppingu.......
Z parku zaczęłyśmy kierować się z
powrotem w stronę Piazza del Duomo. Tym razem szłyśmy przez elegancki deptak
handlowy Via Dante, który stanowił swoiste wprowadzenie do kolejnego punktu
naszej wycieczki czyli najsłynniejszego budynku Lombardii zaraz po katedrze -
Galerii Wiktora Emanuella II. Budowę galerii rozpoczęto w 1865 roku. Pracami
kierował Giuseppe Mengoni. Uroczyste otwarcie nastąpiło dwa lata później a
gościem honorowym był król Wiktor Emanulle II, którego imię nadano budynkowi.
Jeżeli nie stać cię na torebkę od Prady, pasek od Gucciego z literkami CG co to
króluje u instagramowych fashionistek to się nie martw. Zaraz obok masz Zarę,
H&M, Stradivariusa i inne sieciówki, które trendami nie odbiegają od tych
"markowych". Dla mnie metki nigdy nie miały znaczenia dlatego wcale
nie płaczę, że nie kupię sobie "Dolce" i "Chanela"
W stronę jedzenia......
Zwieńczeniem naszej całodniowej
wędrówki miała być włoska kolacja. Raj dla podniebienia dla osób, które
uwielbiają włoską kuchnię. No i gdzie te knajpy....??? Nie mówię o tych kilku w
okolicy Duomo gdzie Ci krzykną koperto 3 euro. Gdzie te swojskie trattorie?
Wpisałyśmy w googlach i owszem doprowadził nas do dwóch, które były zamnknięte.
Potem szłyśmy i szłyśmy i.......... nic. Myślę sobie "Boże gdzie oni tu jedzą?"
Zaczynałyśmy wpadać w lekką irytację, która z każdym krokiem przybierała na
sile. Po długim szukaniu pojawiło się światełko w tunelu. Nieśmiało wyłoniły
się jakieś pizzerie przy Corso di Porta Ticinese. Ponieważ
trzecia opcja wybrana przez Googla była zamknięta weszłyśmy już do pierwszej
lepszej, a była to Rossopomodoro Milano. Koperto nie było, ale servizio tak. Zamówiłyśmy najprostsze Spaghetti
al pomodorro. Jakoś uszło, przyznaję, że makaron ugotowali idealnie tylko ten
sos to jakieś rozmiażdżone i podgotowane pomidory. Aromatu ziół nie wyczułam,
dali jednak parmezan to sobie sowicie posypałam. Później dobiłyśmy jeszcze
Margeritą na wynos, która nas wcale nie zaskoczyla. Podejrzewałyśmy, że włoska
pizza we Włoszech okaże się kolejnym rozczarowaniem.
Komunikacja
Wracając w stronę metra do domu, podjechałyśmy tramwajem i
przyznaję, że na gapę. Po całym dniu miałyśmy to gdzieś. Dopiero na drugi dzień
obczaiłyśmy, że najlepsze są bilety dobowe za 4,50 euro. Można dowoli jeździć
wszystkim. Jak się kupi za 1.5 euro to ma się 90 minut na przejazdy w tym tylko
raz metrem. Reszta autobusem i tramwajem. My głównie metrem się posługiwałyśmy więc
bilet dobowy był najbardziej opłacalny.
Sorella Magdalena
Mam na sobie sukienkę polskiej marki Mohito, torebkę Orsay za całe 55zł i sandałki Kazar, które nie jedną podróż już przeszły i czuję się najbardziej Fashionabnle Woman in the Gallery :-)
"Moja najukochańsza Żonko, moja Pani, moja Dobrodziejko, właśnie od obiadu wstałem dnia dziesiejszego, gdy mi w sali oddano list twój przez umyślnego przysłany, był to dla mnie moment najwyższego ukontentowania, moment szczęśliwy." z listu Walickiego do Klementyny
Jak ja uwielbiam wędrówki w czasie. Tym razem nie było to zwykłe zwiedzanie pałacyku. Tym razem to było spotkanie niesamowityh ludzi,
którzy przybliżyli nam czasy króla Stanisława Augusta w pałacyku w Małej Wsi.
Członkowie z Towarzystwa Stanisławowskiego w pięknych
strojach z epoki przenieśli nas w tamten okres. Był pokaz fryzur i makijażu,
pogadanka na temat perfum i kosmetyków, które używały ówczesne damy i nietylko.
Niestety w swojej garderobie nie posiadam takich sukien i wyglądałam bardziej
jak bym urwała się z czasów Jane Austen (którąuwielbiam) niż z czasów Augusta,
jednak miło było spacerować po wnętrzach pałacu w takim towarzystwie.
Nie mogę oczywiście nie wspomnieć o historii tego miejsca i
wyjątkowej mieszkance Klementynie Kozietulskiej Walickiej, która w wieku
osiemnastu lat w 1798 roku wyszła za dziedzica Małej Wsi - Józefa Walickego i
razem zamieszkali w klasycystycznym pałacu- jednej z najpiękniejszych
rezydencji na Mazowszu.
Rodzina Walickich herbu Łada wywodziła się z Mazowsza. Jedną
z najwybitniejszych postaci był teść Klementyny, wojewoda rawski - Bazyli Walicki. Była to
postać nietuzinkowa. Doskonały gospodarz i inwestor. Potrafił doskonale
inwestować i zawierać korzystne kontrakty co przyczyniło się do zgromadzenia
pokaźnego majątku. Angażował się również w działalność publiczną. Sam królStanisław August docenił Walickiego jako człowieka
pracowitego i pierwszorzędnego fachowca. Król wracając z Kaniowa odwiedził
Walickiego w pałacu w Małej Wsi w lipcu 1787 roku. Było to ogromne wydarzenie a
sam Walicki przyjął monarchę iście w królewskim stylu. Przez trzy dni pobytu
króla były zabawy, uczty, festyny i przemówienia. Na pamiątkę tego wydarzenia
został tu teraz zorganizowany piknik z członkami Towarzystwa
Stanisławskiego.
Wróćmy trochę do naszej Klementyny. Szybko zyskała miłość
swojej nowej rodziny. Miała niezywklą urodę i nieodparty wdzięk. Teść był
zachwycony swoją nową synową a mąż bardzo zakochany. Należało to w tamtych
czasach do rzadkości.
Ich związek podobnie jak Marysieńki i
Sobieskiego był bardzo romantyczny. Pomimo znacznej różnicy wieku połączyło ich
prawdziwe uczucie a także przywiązanie i wzajemne zrozumienie. Walicki w swoich
listach niejednokrotnie pisał, że jego żona jest dla niego prawdziwym
przyjacielem. Przeżyli razem dziewięć lat. W trakcie małżeństwa urodziło im
się czworo dzieci. Po śmierci męża
Klementyna musiała zmierzyć się z nową rzeczywistością. Była jednak kobietą
zaradną, która dzielnie stawiła czoła trudnym czasom. Walicki zostawił mnóstwo
niezałatwionych spraw, były do uregulowania podatki, liczne wypłaty, nie
wspominając o rekwizycjach na rzecz wojska. Dwudziestoośmioletnia Klementyna
nie miało łatwo.
Pierwsze miesiące po śmierci męża były ciężkie. Klementyna chorowała
i wyjechała z tego powodu ratować zdrowie. Zrezygnowała też z życia towarzyskiego. Dopiero
jak wydobrzała wróciła do bywania na salonach Księstwa Warszawskiego. Co
jeszcze porabiała nasza starościna
mszczonowska? Oprócz zajmowaniem się całym majątkiem i sprawami z nimi związanymi,
znalazł się również czas na codzienne drobiazgi i przyjemność takie jak moda
(tu niczym współczesne kobiety nie różnią sie od tych z dawnych czasów)
sprawunki, rysunek, wyszywanie i pisanie listów. Uwielbiała też czytać. Miała
ogromną bibliotekę książek a także prenumerowała codzienną prasę i kolorowe
magazyny.
Modowym guru w tamtym okresie była cesarzowa Józefina,
małżonka Napoleona. Miała ona ogromną kolekcję sukien i butów. Wprowadziła ona
również modę na noszenie szala. Wykonany z kaszmiru stanowił atrybut ówczesnych
elegantek a także był wyznacznikiem statusu majątkowego damy. Szal był
niezastąpiony. Noszono go praktycznie wszędzie. Nasza Klementyna została
właśnie w takim szalu sportretowana przez mistrza Grassiego.Bywanie na balach w obecności Napoleona
równało się z obowiązkiem zakupienia odpowiedniego stroju. I to stanowiło
niemałą przyjemność.Trendy modowe
tamtych czasów kazały ścinać lub luźno upinać włosy i nosić zwiewne suknie
podkreślające figurę. Dominował kolor biały.
Klementyna doświadczyła wielu tragicznych start. Rok po
śmierci męża straciła pięcioletniego synka Antosia a dwa lata później zmarła
najstarsza córka Marysia. W 1821 roku odszedł jej ukochany brat Jan
Kozietulski, szwoleżer, który zapisał się na kartach historii jako niesamowity
żołnierz. Minęło trochę czasu zanim
Klementyna wyszła ponownie za mąż. Tym razem jej wybrankiem był kasztelan Piotr
Wichliński. Jego zainteresowanie trwało kilka lat zanim doszło do zawarcia
małżeństwa 29 listopada 1827 roku wMałej Wsi. Piotr wspierał swoją żonę najlepiej jak potrafił, w końcu sama Klementyna
coraz bardziej przekonała się do niego. "Nie mogę mu nie być obowiązana za
tyle troskliwości(...) Ma on prawdziwie rzadką duszę i serce i umie być
przyjacielem."
Wichliński dbał o dobre relacje rodzinne a dzieci Klementyny
traktował jak własne. Był świetnie obeznany w świecie, potrafił dobrze
inwestować i gospodarować majątkiem.Przeżyli ze sobą 30 lat.
Wieku dorosłego dożyło dwoje dzieci Klementyny Józefa i
Aleksander. Matka pokładała duże nadzieje w synu licząc, że obejmie on po jej
śmierci majątek. Jednak nie zawsze to czego pragniemy staje się
rzeczywistością.... Aleksander był chłopcem subtelnym i delikatnym i często
chorował. Gdy wybuchło powstanie listopadowe
Aleksander postarał się o zgodę na pracę wolontariusza przy sztabie
głównym naczelnego wodza. W powstaniu brał udział również mąż Józefy Stanisław
Rzewuski. Oboje z Aleksandrem się przyjaźnili. Niestety w Krakowie, gdzie wtedy
przebywali, panowała epidemia cholery. Oboje zachorowali. Aleksander zmarł 29 czerwca 1831 roku a Stanisław trzy dni
później. Klementyna i Józefa były ponownie w żałobie. Obie wyjechały za granicę, aby uporać się ze stratą i cierpieniem. Tam nastąpiło spotkanie Józefy ze
Zdzisławem Zamoyskim. Po trzyletniej żałobie Józefa wyszła za Zamoyskiego,
który był wielkim przyjacielem jej pierwszego męża. Ślub odbył się we Florencji. Urodziły im się trzy córeczki: Zosia, Marysia, Wanda i synek
Stanisław. Józefa większość czasu przebywała z mężem za granicą, głównie w
Wiedniu. Obie panie przeżyły swoich mężów.
Klementyna do końca swoich dni przebywała w Małej Wsi
odwiedzając też Warszawę. Zmarła tuż przed
świętami Bożego Narodzenia, 21 grudnia 1862 roku podczas pobytu w pałacu
Błękitnym Zamoyskich w Warszawie. Cały
majątek zapisany został jedynej córce. Józefa odeszła 20 maja 1880 roku. Majątek w Małej
Wsi przypadł wnuczce Klementyny - Marii. Wyszła ona za księcia Jana Lubomirskiego.
Majątek aż do końca wojny znajdował się w rękach wnuczków księcia
Lubomirskiego. Póżniej zostali wygnani. Po wielu latach kolejni potomkowie - Morawskim udało się odzyskać pałac.
Klementyna była niezwykłą kobietą. Kochała przyrodę,
założyła park w stytlu francuskim w majątku, często odwiedzała Łazienki i Ogród
Botaniczny. Nie zapominała o potrzebujących niejednokrotnie wspierając biednych. Pracowników w Małej Wsi traktowała
jak rodzinę. Teraz my możemy podziwiać to urocze miejsce, patrzeć i przechadzać
się po wnętrzach i ogrodzie jak czyniła to kiedyś Klementyna.